Śmierć z laboratorium
Eksperci z amerykańskiego Center for Disease Control and Prevention (CDC) podejrzewają, że zmarły w ubiegłym tygodniu 25-letni naukowiec padł ofiarą bakterii, nad którą pracował w laboratorium.
Richard Din zmarł w ciągu mniej niż 24 godzin od pojawienia się pierwszych objawów choroby. Bezpośrednią przyczyną jego śmierci były zaburzenia pracy wielu narządów i wstrząs septyczny. Kilkudziesięciu osobom, z którymi miał styczność zmarły, prewencyjnie podano antybiotyki.
Harry Lampiris, szef wydziału chorób zakaźnych w San Francisco Veterans Affairs Medical Centre, w którym prowadził badania Din, poinformował, że zmarły pracował z Neisseria meningitidis. To bakterie powodujące choroby meningokokowe, prowadzące do zapalenia opon mózgowych i zakażenia krwi. Dopóki nie udowodnimy czegoś innego, musimy przyjąć, że śmierć miała związek z jego pracą w laboratorium - stwierdził Lampiris. Szczepionki przeciwko niektórym meningokokom istnieją już od 50 lat. Jednak w San Francisco od 20 lat bezskutecznie próbuje się opracować szczepionkę przeciwko szczepowi B, z którym pracował Din.
Młody naukowiec, którego współpracownicy opisali jako utalentowanego, pracowitego i zaangażowanego, zmarł niedługo po tym, jak pojawiła się u niego wysoka gorączka, ból głowy, sztywność karku, wymioty, wysypka, zmęczenie i utrata orientacji.
W USA co roku na choroby meningokokowe cierpi około 1000 osób, a 10-15 procent z nich umiera. Nie wiadomo, ile z nich to ofiary szczepu B.
Specjaliści z CDC muszą teraz wykonać biopsję i porównać znalezione u Dina bakterie z tymi w laboratorium. Dopiero wówczas będzie można jednoznacznie stwierdzić, czy to właśnie mikroorganizmy z laboratorium zabiły młodego naukowca.
Komentarze (0)